menu

Czas Lokalnych Gospodarzy

Kilkudziesięciu mieszkańców, kilkanaście organizacji pozarządowych, instytucje samorządowe, uczelnie oraz instytucje kultury tworzą partnerstwo Otwarty Jazdów, lokalnego gospodarza Osiedla Jazdów w Warszawie. Ilustracja: Jan Franciszek Cieślak / Stowarzyszenie Kulturotwórcze Miastodwa

Z dr. Arturem Jerzym Filipem o modelach współzarządzania miastem rozmawia Aleksandra Litorowicz.

Aleksandra Litorowicz: Ukazuje się właśnie Twoja książka pt. Wielkie plany w rękach obywateli, w której udowadniasz, że partycypacja społeczna w planowaniu i rozwoju miast nie musi wcale ograniczać się do działań o lokalnej skali, ale że nawet wielkoprzestrzenne założenia urbanistyczne, kojarzone przecież z warunkami panowania silnej, scentralizowanej władzy – wszelkiej maści dyktatur – mogą powstawać w duchu obywatelskim. W tym kontekście wiele czerpiesz z amerykańskiej kultury samorządności. Jednocześnie amerykańskie doświadczenia miejskie są dla Ciebie pretekstem do wprowadzenia do polskiej debaty pojęcia tzw. lokalnych gospodarzy. Co oznacza ta kategoria?

Artur Jerzy Filip: Mówiąc o lokalnych gospodarzach, myślę o wspólnotach, organizacjach, instytucjach i przedsiębiorcach trwale obecnych w danej przestrzeni. O tych, których drzwi bądź okna wychodzą na daną przestrzeń. To nawiązanie do słynnego powiedzenia Jane Jacobs o „oczach na ulicę”, w myśl którego gwarantem jakości i bezpieczeństwa w przestrzeni publicznej są właśnie skierowane w jej stronę oczy. Codziennie wchodząc i wychodząc z domu czy pracy, przechodzisz przez jakąś przestrzeń – w tym sensie jest ona twoja. Więc jeśli jest tam dziura w chodniku czy kałuża, to ty pierwsza w nią wdepniesz. Jeśli jest brzydko, to właśnie ty żyjesz z tą brzydotą na co dzień. A jeśli jest biednie, to jest to twoja bieda. Ale jednocześnie jesteś pierwszą osobą, która może i powinna coś z tym zrobić.

Co czyni lokalnego gospodarza? Czym taka rola różni się od istniejących w Polsce praktyk partycypacyjnych?

Stosuję to pojęcie do określenia sytuacji trwałego związku, stałego zaangażowania, wzięcia długotrwałej odpowiedzialności za współzarządzanie przestrzenią. Prawdą jest, że ostatnie dwie dekady spopularyzowały w Polsce praktyki partycypacyjne – pojawiły się konsultacje społeczne, inicjatywy lokalne mieszkańców, budżet partycypacyjny. Mieszkaniec ma już coś do powiedzenia. Jednak te mechanizmy są wypracowane wyłącznie z myślą o mieszkańcu, o jednostkowym użytkowniku. Nie znajdują dobrego zastosowania wobec instytucji, przedsiębiorców, organizacji społecznych czy tym bardziej międzysektorowych partnerstw lokalnych. Dlatego jest to wciąż zbyt wąska perspektywa. Idea lokalnych gospodarzy to kolejny krok względem istniejących w Polsce praktyk partycypacyjnych. Dzisiaj wyzwaniem jest poszerzenie zjawiska partycypacji i objęcie nim większej liczby miejskich aktorów. Pamiętajmy o przedsiębiorcach, instytucjach kultury (prywatnych i publicznych), uczelniach, szkołach…

Jednocześnie – choć mówiąc o lokalnych gospodarzach, wskazujemy na o wiele większą grupę podmiotów – stale podkreślamy podstawowy warunek: że ten ktoś jest w danym miejscu obecny, lokalny, i że poczuwa się do stałej odpowiedzialności za to miejsce, ma z nim relację i robi coś na jego rzecz.

Zostanie lokalnym gospodarzem wymaga więc przyjęcia daleko idącej odpowiedzialności. Wydaje mi się, że może to być tym trudniejsze, im młodsza jest demokracja. Jakie korzyści płyną z podjęcia tego wysiłku?

Dla każdego inne. Może to być kwestia zwykłego upiększenia swojego otoczenia albo forma aktywnej postawy na rzecz ochrony wartości środowiskowych czy dziedzictwa kulturowego lub obrony przed zbyt agresywnie przebiegającym procesem gentryfikacji. Przykłady pokazują bowiem, że zaangażowanie się w sprawy lokalne dla wielu to walka o absolutnie podstawowe jakości życia. Z drugiej strony, dla instytucji kultury czy oświaty przyjęcie roli lokalnego gospodarza oznacza podkreślenie lokalnego znaczenia, stanowi szansę na lepsze zakorzenienie. Instytucje publiczne mają wyjątkowy potencjał jako wiarygodne platformy służące publicznej debacie, wyrażaniu i realizowaniu społecznych postulatów. W końcu dla biznesu aktywna rola lokalnego gospodarza i działanie na rzecz miejsca wprost przekłada się na wartość nieruchomości, rentowność inwestycji, na podniesienie zysku. Z kolei władze miejskie będą chciały miasta pięknego, bogatego i nowoczesnego, bo tym się wygrywa wybory. To są bardzo różne, ale jednak dopełniające się perspektywy.

Pokazywałeś je na wystawie w ramach zeszłorocznej Warszawy w Budowie. Podawałeś amerykańskie przykłady, które zadziałały, choć w każdym przypadku napotykano na pułapki.

Zaprezentowałem podstawowe cztery zagrożenia. Na Times Square grupa lokalnych gospodarzy to przede wszystkim wielkie korporacje i przedsiębiorcy – a ci kierują się logiką biznesową. Miejsce stało się przez to wielką atrakcją turystyczną, ale też uległo komercjalizacji i dzisiaj żaden szanujący się nowojorczyk nie umówi się tam na piwo. Pokazałem też spektakularny park High Line w nowoczesnej dzielnicy Chelsea, kreatywnej, wibrującej, niebojącej się biznesu i kapitału ani promocji i wchodzenia w alianse z celebrytami. Projekt powstał dzięki staraniom lokalnych aktywistów – wzorowych przedstawicieli klasy kreatywnej – jednak nie tylko nie odpowiedział na potrzeby mieszkańców, ale z czasem wręcz obrócił się przeciwko nim. Trzeci projekt to system zielonych przestrzeni publicznych w Południowym Bronksie, gdzie odnotowuje się największy współczynnik zachorowań na astmę wśród dzieci w Stanach. Realizacja projektu zainicjowana została przez mieszkańców walczących o podstawowe sprawy decydujące o jakości życia: o dostęp do wody, o jakikolwiek park czy choć ławkę. Lokalni liderzy zmuszeni byli jednak posługiwać bardzo konfrontacyjnymi metodami, aby wzbudzić jakie bądź zainteresowanie. I tak, gdy w końcu przyszło do budowania trwałych relacji między nimi a władzą, sytuacja była na to zbyt zaogniona. Czwarty przykład to koalicja lokalnych społeczności współzarządzających rewitalizacją i utrzymaniem obszaru Prospect Park na Brooklynie. Na pierwszy rzut oka sytuacja wygląda modelowo, jednak wśród kilkunastu wspólnot lokalnych otaczających park – jednych bardzo zamożnych, innych biednych – różnice i konflikty są ogromne, a forum koalicji nie zawsze służy ich wyrażaniu i rozwiązywaniu. Koalicja nie uniknęła pułapki klasowości i znaczna część ludzi nie czuje się w tym układzie reprezentowana. Wszystkie te przykłady pokazują, że nie istnieje jeden idealny model, każdy ma słabości – i dobrze jest to wiedzieć. Ale też w każdym z tych przypadków udało się osiągnąć niebywałe efekty transformacyjne – każda z tych historii to spektakularne success story.

W takim razie chcę zapytać cię o Polskę, o te „jaskółki” warszawskiego współzarządzania, które śledzisz lub którymi się zajmujesz. Na przestrzeni ostatnich lat rolę lokalnych gospodarzy próbowały przyjąć: koalicja placu Małachowskiego, koalicja placu Trzech Krzyży, koalicja instytucji kultury na skarpie warszawskiej czy partnerstwo lokalne Otwarty Jazdów. Kilka lat temu żywa była idea partnerskiego Kwartału Muzycznego. Ostatnio: koalicja na rzecz placu Defilad. To są wszystko projekty o różnej skali, ale większość z nich opiera się na instytucjach kultury. Czy one są w jakiś sposób preferowane? Czy mają większą siłę, rozpoznanie, możliwości?

U nas w Polsce, ale generalnie w Europie, utrzymujemy absolutne przekonanie, że przestrzeń koniecznie musi pozostać w rękach demokratycznych władz publicznych, bo tylko one gwarantują sprawiedliwy i otwarty rozwój miasta. Dlatego koncepcji lokalnych gospodarzy – nawiązującej w oczywisty sposób do amerykańskich doświadczeń zarządzania miastem – nie możemy wdrażać zbyt dosłownie. W Ameryce istnieje obca nam łatwość wchodzenia w partnerstwa publiczno-prywatne i tworzenia przestrzeni publicznych przez prywatny kapitał. To jest model trudny do przyjęcia u nas kulturowo, poniekąd słusznie. W tej sytuacji to właśnie instytucje kultury moim zdaniem dają szansę zbudowania czegoś pomiędzy, jakiegoś rodzaju platformy międzysektorowej na rzecz przestrzeni publicznych. Z jednej strony to dość niezależne podmioty o dużej autonomii w działaniu, są związane z danym miejscem, kierują swoją działalność do szerokiej publiczności i jako jednostki publiczne ponoszą publiczną odpowiedzialność. Z drugiej strony pozostają związane ze strukturami władzy publicznej, co sprawia, że postrzegamy je jako wiarygodniejsze, stabilniejsze i bardziej transparentne. Łatwiej jest więc nam zaufać, że nie zniszczą ani nie zawłaszczą danej przestrzeni. Pozostaje oczywiście pytanie, czy w ogóle instytucje są statutowo powołane do takich koalicyjnych działań. Czy robienie przedstawienia teatralnego na placu nie oznacza sprzeniewierzenia się misji teatru, jak to zarzucano swego czasu Teatrowi Studio. Instytucje publiczne potrzebują więc nie tylko dobrej woli swojej dyrekcji, ale też szerszego przyzwolenia na tego typu działania.

Koalicja na rzecz placu Małachowskiego to pierwsza tego typu inicjatywa na rzecz placów miejskich w Warszawie. Mimo wzlotów i upadków wznowiła swoją działalność. Na zdjęciu inauguracja wystawy Plac Małachowskiego 3, w ramach którego Zachęta „wychodzi” z budynku na plac przed gmachem, zapraszając na niego artystów i publiczność. Fot. Weronika Wysocka, dzięki uprzejmości Zachęty

Domyślam się, że w pewnym momencie trudno też uniknąć wytracania pewnej energii. Dochodzimy też nieuchronnie do kwestii finansowych. Skąd brać na to pieniądze? I po trzecie, docieramy do kwestii umocowania tego w jakimkolwiek systemie prawnym.

Oczywiście, czym innym jest jednorazowe uczestnictwo w spotkaniu koalicji czy realizacja jednostkowego projektu, a zupełnie czym innym długotrwałe zaangażowanie, które przekłada się na konkretne koszty. W tym sensie, żeby coś zrobić lub działać z przestrzenią, musisz mieć środki. Ale nie zapominajmy, że na przestrzeń publiczną zawsze są jakieś publiczne środki. Dlatego kwestią zasadniczą pozostaje raczej to, kto nimi zarządza. Chodzi w sumie o to, by umieć je uruchomić. Kto umie po nie sięgnąć, ten zadecyduje, w jakiej kolejności zostaną wydatkowane. Czy lepiej, czy gorzej. Bo wbrew pozorom zawsze istnieje ktoś, kto decyduje o tym, jak, kiedy i od której strony skoszona zostanie trawa, pozamiatana ulica, naprawiona latarnia, co i w jaki sposób zostanie upamiętnione, kto i kiedy będzie mógł zorganizować wydarzenie albo jaką formę przyjmie tymczasowy bazar. Ktoś podejmuje decyzje planistyczne czy rekomenduje rozwiązania dotyczące na przykład miejscowej polityki lokalowej. Pytanie więc, czy te kwestie pozostaną w rękach anonimowych i bezdusznych mechanizmów biurokratycznych, czy właśnie w rękach lokalnych gospodarzy.

Wiele osób pracujących na rzecz koalicyjnych projektów w Warszawie poszukuje możliwości budowy nowych mechanizmów w oparciu o istniejące narzędzia i formuły. Eksperci z Otwartego Jazdowa sugerują poszerzenie zakresu stosowania inicjatywy lokalnej, tak aby pozwalała na stałe współzarządzanie miejscem, a nie tylko realizację jednorazowych projektów. Pewne działania są też, jak się okazuje, możliwe, choć niepowszechne: miasto oddało przecież w zarząd Teatrowi Studio część placu Defilad. Ale problem stanowi także sam moment formalizacji koalicyjnej formuły, co wynika między innymi z bolączki prawa polskiego o stowarzyszaniu się – nie mogą tego robić podmioty prawne, czyli na przykład instytucje. I znowu zaczynają się próby obchodzenia tych ograniczeń. Zamiast stowarzyszenia instytucji można bowiem zawiązać stowarzyszenie przedstawicieli instytucji, ale jest to forma kulawa, bo związki z instytucjami pozostają luźne, a chodzi przecież o ich wzmocnienie i ugruntowanie. Być może ktoś zdecyduje się na powołanie związku pracodawców, ale i tutaj oznacza to zastosowanie prawa w nieco naciągany sposób. Najatrakcyjniejszą w sumie formułą okazuje się… stowarzyszenie typu lokalnej organizacji turystycznej – jej członkami mogą być instytucje, przedsiębiorcy i samorządy. Tylko czy turystyczny wymiar takiej organizacji nie okazałby się z czasem nieznośnym ograniczeniem?

Jak więc mogłaby wyglądać taka formuła hybrydowego współzarządzania?

Konieczne jest stworzenie takiego narzędzia, które pozwalałoby zrzeszać całe spektrum koalicjantów oraz budować trwałe relacje z lokalnymi władzami publicznymi, również w zakresie decydowania o działaniach miejskich biur oraz wydatkowaniu miejskich środków. Dzisiaj każda grupa kombinuje, jak może: zawiązując nieformalne porozumienia, podpisując listy intencyjne, odwołując się do inicjatyw lokalnych, lokalnych partnerstw, ale prędzej czy później wszyscy zderzamy się z tym samym szklanym sufitem lokalnych praw i administracyjnych ograniczeń.

Jak do stworzenia takiego nowego mechanizmu przekonać władzę? Co miastu daje oddanie, choćby częściowo, przestrzeni publicznej w ręce lokalnych gospodarzy?

Podstawową korzyścią jest podział odpowiedzialności za rozwiązywanie potencjalnych konfliktów. Dobry PR. W modelu bardziej biznesowym, także wkład finansowy, czwartą: wizja, pomysły. To niemało. Przecież wokół tych czterech rzeczy kręci się polityka. Mądra, dojrzała władza publiczna dostrzeże w tym więcej korzyści niż problemów, bo wie, że służy swojej społeczności, a nie nią rządzi. Aktywność lokalnych gospodarzy pozostaje przecież w zgodzie z konstytucyjną zasadą subsydiarności, wedle której należy działać na najniższym możliwym poziomie organizacyjnym, chyba że konieczne i korzystne jest przejęcie zadań przez wyższy szczebel władzy, ale wtedy uzasadnienie tego przejęcia leży po stronie władzy!

Dobrym przykładem jest koalicja wokół placu Defilad. Staraliśmy się pokazać władzom miasta, że ma w nas stabilnych, zrównoważonych partnerów do rozmowy o przyszłości zagospodarowania ścisłego centrum Warszawy.

Plac Defilad nie okazał się jednak łatwym poligonem koalicyjności.

To trudne miejsce. Centralne. Wszystko, co się tutaj dzieje, pozostaje na świeczniku. Jednocześnie jeszcze nie tak dawno była to przestrzeń zupełnie zaniedbana, aż do jej przekształcenia zabrali się właśnie lokalni gospodarze. To lokalni liderzy, osoby prowadzące dwie knajpy przy samym placu, czyli Grzegorz Lewandowski i Agnieszka Łabuszewska, zaryzykowali i wyszli z działaniami na sam plac. Bez pytania o zgodę zorganizowali pierwszy koncert w przestrzeni, która jeszcze wtedy była zastawiona samochodami. To był zaczyn – osoby, które mają drzwi otwarte na plac, zaczynają działać na rzecz tej przestrzeni, bez żadnego specjalnego dofinansowania, wsparcia, nawet pozwolenia. I to się nagle sprawdza. Okazuje się, że ludzie chcą być na placu Defilad. Dość szybko w tę inicjatywę włączyło się miasto, wspomagając organizatorów finansowo i organizacyjnie. Swoje role odegrali zarządcy Teatru Studio oraz Pałacu Kultury i Nauki. Równolegle część placu była zagospodarowywana przez Teatr Dramatyczny.

Koalicja nie miała jednak od początku uporządkowanej struktury, nie było wiadomo, według jakiego modelu może się rozwijać, kto może czym w partnerski sposób zarządzać. Letni projekt Plac Defilad pozostał znakomity i święci sukcesy któryś rok z rzędu, ale całość działań na rzecz placu straciła ten początkowy impet koalicyjny. Dlatego przy okazji festiwalu Warszawa w Budowie w zeszłym roku spróbowaliśmy reaktywować tę ideę. I poszerzyć zakres dyskusji o placu. Mówimy już nie tylko o zrealizowaniu wydarzenia kulturalnego, ale też o nadzorowaniu procesu planistycznego, inwestycyjnego, o współzarządzaniu tym miejscem w przyszłości.

Plac Defilad ma szansę stać się pierwszym w Polsce placem publicznym zarządzanym przez międzysektorową koalicję gospodarzy. Ideogram projektu pochodzi z wystawy głównej festiwalu Warszawa w Budowie 9 Plac Defilad: krok do przodu. Ilustracja: {faces-design} Karolina Filip, Artur Jerzy Filip / Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Czy koalicja placu Defilad w jakiś sposób rzeczywiście na coś wpłynęła?

Koalicji udało się wystosować spójne i konkretne stanowisko oceniające wszystkie pięć propozycji na plac Centralny. Określa ono naszą wizję tego miejsca – naszą nie znaczy, że samolubną. Na wiosnę zeszłego roku otworzyliśmy też publiczną dyskusję na temat możliwości współzarządzania placem, co też było o tyle przełomowe, że wymagało publicznego wyjścia i otwartego zobowiązania się do odegrania roli współgospodarzy. Podkreślenie, jak bezprecedensowa jest ta propozycja, wymagało również przyznania, że nie mamy wcale gotowego wzorca – że to otwarta propozycja, którą poddajemy pod publiczną debatę.

Największym dzisiaj wyzwaniem natomiast wydaje mi się osiągnięcie swoistej masy krytycznej na rzecz współzarządzania. Razem z fundacjami Puszka i Bęc Zmiana w ramach projektu Place Warszawy (do odzyskania) organizujemy warsztaty inicjujące powstanie analogicznych projektów koalicyjnych na Rynku Starego Miasta oraz na placu Pięciu Rogów. Przede wszystkim zaś łączymy siły z tymi, którzy działają od dawna: Otwartym Jazdowem czy koalicją z placu Małachowskiego. Dzielimy się doświadczeniami, krystalizujemy wspólne cele i powoli budujemy wspólny front na rzecz tej idei. Na rzecz lokalnych gospodarzy.

DR ARTUR JERZY FILIP. Badacz i praktyk innowacyjnych form międzysektorowego współzarządzania projektami miejskimi. Studiował na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej oraz w Pratt Institute w Nowym Jorku. Swoją rozprawę doktorską poświęcił amerykańskim oddolnym grupom partnerskim działającym na rzecz realizacji wielkoprzestrzennych projektów urbanistycznych (Wielkie plany w rękach obywateli, wyd. Fundacja Bęc Zmiana – w przygotowaniu). Stypendysta Polsko-Amerykańskiej Komisji Fulbrighta, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasta Stołecznego Warszawy. Adiunkt na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej oraz stały współpracownik Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

Ten serwis korzysta z cookies Polityka prywatności