menu

Infekcja romantyczna

Z Tomaszem Platą, autorem książki Pośmiertne życie romantyzmu, rozmawiają Jan Karow i Piotr Piotrowicz 

 

Komuna // Warszawa: Powstanie 1944. Siedzenie 2009, plakat — dokumentacja
akcji, praca prezentowana na wystawie Późna polskość. Formy narodowej
tożsamości po 1989 roku w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie.

Tytuł pana najnowszej książki – Pośmiertne życie romantyzmu – sugeruje, że polski romantyzm wraca do nas w postaci zombie, żywego trupa. Powinniśmy się z nim zaprzyjaźnić czy może jak najszybciej go przegnać?

Nie mam jasnej odpowiedzi na to pytanie. W trakcie pisania przechodziłem różne fazy. Na początku była fascynacja, bo przecież polski romantyzm jest głęboki, różnorodny, pożywny intelektualnie. Myślę, że każdy, kto zaczyna się nim poważniej zajmować, musi przejść etap fascynacji. Ale potem pojawiły się wątpliwości. Im dłużej pisałem, tym wyraźniej czułem narastający we mnie sprzeciw. Czy nie ma strategii, która pozwoliłaby nam w końcu oswobodzić się od wpływów romantyzmu? Przecież jest w nim wiele rzeczy bardzo dla nas kłopotliwych, stanowi on potężne obciążenie dla naszej zbiorowej świadomości. Próbuję pokazać, jakimi drogami polska kultura mogła podążać po 1989 roku. Gdzie były szanse budowania ciekawych narracji niebędących narracjami romantycznymi – szanse, których ostatecznie nie wykorzystaliśmy.

Jakie to były szanse?

Opisuję trzy narracje polskiej kultury w jej kształcie uformowanym po 1989 roku: lewicową, prawicową i mieszczańsko-centrową. Staram się pokazać, że w każdym z tych przypadków mieliśmy do wyboru scenariusze nieromantyczne. W przypadku prawicy była to strategia Realpolitik, twarde myślenie o interesie politycznym państwa w kategoriach instytucjonalnych, zdrowy konserwatyzm. Dla lewicy na wyciągnięcie ręki był – mówiąc skrótowo – Zygmunt Bauman, czyli orientacja poststrukturalna. Narracja mieszczańska mogła się ukonstytuować wokół kategorii Bildung. Tymczasem i na prawicy, i na lewicy, i w centrum wróciliśmy do romantyzmu.

Moja książka nie ma żadnego elementu postulatywnego. Jej intencje są poznawcze, a nie projektowe. Twierdzę po prostu, że jesteśmy uwikłani w romantyzm, i warto, byśmy o tym wiedzieli. Nie bardzo wiem, co zrobić, żeby było inaczej. Mam pewne intuicje, jednak nie jestem pewien, czy ich realizacja przyniosłaby pożądany efekt.

W ostatnich partiach książki pisze pan, że jednym z powodów, dla których romantyzm niczym upiór wciąż nawiedza naszą kulturę, jest fakt, iż czujemy przymus przepracowywania go jako źródła traumy. Nie zdołaliśmy wypełnić zadań, jakie nam wyznaczył. Na czym właściwe polegały te zadania?

Próbuję pokazać paradoksalny charakter naszego powiązania z romantyzmem. Jesteśmy z nim związani tak mocno, bo nie dochowaliśmy mu wierności. Formułując tę myśl, korzystam z metodologii psychoanalitycznej, z klasycznej freudowskiej siatki pojęć. Wracam do teorii kompleksu Edypa, do kategorii traumy w jej oryginalnym rozumieniu. Jako sytuację modelową wskazuję formy praktykowania pamięci o powstaniu warszawskim, mocno związane z romantycznymi mitami – jej trwałość i żywotność jest bowiem ściśle powiązana z naszą skłonnością do romantyzmu. W moim przekonaniu pamięć powstania wraca do nas z taką mocą, ponieważ w istocie nie dochowaliśmy mu wierności. Kim są młodzi ludzie stojący 1 sierpnia, w rocznicę wybuchu powstania, na rondzie Dmowskiego w Warszawie z odpalonymi racami w dłoniach? Czy są pewni, że dochowują w ten sposób wierności dziedzictwu tego zrywu? Nie. Oni żyją już w kompletnie innym świecie, w innym otoczeniu kulturowym, przede wszystkim – żyją inaczej. Niewątpliwie muszą mieć z tym kłopot. W gruncie rzeczy przez swoją praktykę życiową zdradzają własnych ojców, a im bardziej ich zdradzają, tym bardziej muszą oddawać im hołd. Przy czym nie oddają hołdu ojcom faktycznym, tylko przez siebie wyobrażonym, wykreowanym. Przypomnijmy sobie, co dzieje się na Powązkach podczas uroczystości powstańczych: wygwizdywanie faktycznych żołnierzy powstania przy jednoczesnym witaniu owacjami osób niemających z tradycją powstańczą wiele wspólnego. To traumatyczne doświadczenie pożerania własnych ojców, by chociaż na chwilę móc nad nimi zapanować – wzorcowa demonstracja tego, co Zygmunt Freud nazywał ucztą totemiczną.

Wraca pan do klasycznego freudowskiego ujęcia psychoanalizy. Czy ono lepiej pasuje do opisu naszej sytuacji niż jej późniejsze warianty?

No tak, można powiedzieć, że wypełniam znany postulat, by wracać do Freuda… Z wieloma reinterpretacjami freudowskiej ortodoksji mam jednak kłopot – na przykład z tym, co robi się dziś z pojęciem traumy. Zdarza się, że w poważnych tekstach używa się go w rozumieniu niemal potocznym, tymczasem Freud miał konkretną wizję tego, czym jest trauma i jakie warunki muszą zostać spełnione, by coś mogło być za nią uznane. Studia nad traumą są ważnym i ciekawym wątkiem współczesnej humanistyki, zwykle jakoś powiązanym z badaniami nad pamięcią o Zagładzie. Ja tymczasem wracam do Freuda i odnajduję ślad doświadczenia traumatycznego w polskiej świadomości zbiorowej, tyle że nie tam, gdzie się go zwykle szuka. W moim rozumieniu to nie wyparte wspomnienie polskiego udziału w Holokauście jest źródłem naszej traumy (a do tego przekonują nas dziś liczni autorzy), ale głęboko uwewnętrznione poczucie, że zdradziliśmy własnych ojców –tych, którym tak manifestacyjnie składamy obecnie hołdy. Jeżeli uważnie przeczytamy Freuda, zobaczymy, że jego ponad stuletnie rozpoznania doskonale porządkują komplikacje polskiej (nie)świadomości.

Główną postacią swojej książki czyni pan Marię Janion, potężną figurę w najnowszej historii kultury polskiej, wielką specjalistkę od romantyzmu, ale także patronkę rodzimych studiów feministycznych. pana wywodzie staje się bohaterką mocno ambiwalentną. Z jednej strony jest badaczką, która obwieściła zmierzch paradygmatu romantycznego, z drugiej – pokazuje pan, że był to element strategii mającej na celu wynalezienie romantyzmu na nowo, z trzeciej – w rozdziale poświęconym lewicy – okazuje się, że Janion forsowała rozumienie romantyzmu nieprzystające do sytuacji po 1989 roku.

Maria Janion jest postacią drastycznie niejednoznaczną. Pamiętam czas, kiedy jej diagnozy były właściwie niepodważalne, nikt nie dyskutował z celnością jej rozpoznań. Staram się pokazać, że równocześnie nikt nie czytał jej z należytą uwagą, skupiano się na nagłówkach. Samo rozpoznanie o końcu paradygmatu romantycznego to była tylko połowa zdania. Nikt nie zainteresował się, co Janion usiłowała powiedzieć w drugiej połowie.

Jej myśl nigdy nie tworzyła zamkniętego programu. Między jej tekstami, a czasem nawet wewnątrz nich tworzyło się nieustanne napięcie. Wydawała przede wszystkim zbiory esejów, trudno więc ją złapać na jednoznaczności. Podobno Jarosław Marek Rymkiewicz powiedział jej kiedyś: „Pani jest od nowelek”. Jej kariera intelektualna jest długa. Pierwsze publikacje to przecież połowa lat 40. ubiegłego wieku, i są to rzeczy krwiożerczo marksistowskie. Uzgadniała romantyzm z marksizmem, i ten marksistowski aparat badawczy tak naprawdę wykorzystuje do dziś. Od dawna nikt porządnie, książka po książce, jej nie przeczytał. Dopiero czeka na dobrego monografa. W efekcie nie ma czegoś takiego jak „myśl Marii Janion” – są fragmenty. Poza tym w różnych tekstach testuje ona różne strategie. Pod koniec lat 90. w Odysei wychowania próbuje wprowadzić do rodzimego obiegu mieszczańską ideę Bildung i postać Wilhelma Meistra… Nic z tego nie wychodzi, Odysei prawie nikt nie czyta, książka zostaje szybko zapomniana. Wobec tego Janion się wycofuje, idzie w kierunku wskazanym chwilę wcześniej w Kobietach i duchu inności. Akurat ta książka robi znaczną karierę, zwłaszcza w środowiskach lewicowych.

Faktyczny sens i zakres wpływu Janion na myśl lewicową jest słabo opisany, właściwie nierozpoznany. A przecież pozostaje ogromny. Lewica cały czas kocha Obcego – w postaci wykluczonego społecznie. To bezpośrednie przejęcie wprowadzonego przez Janion jeszcze w latach 70. języka, w którym Inny, romantyczny wyrzutek był uświęcany i wskazywany jako podmiot kulturowego czy społecznego buntu. Obcy, Inny, kontestujący normę buntownik to w lewicowej wyobraźni ktoś, kto składa z siebie ofiarę i w ten sposób staje się politycznie skuteczny. W moim przekonaniu taka – bardzo romantyczna – wizja jest niezwykle ryzykowna, zresztą jak każda, która sugeruje, że złożenie siebie w ofierze może być skutecznym aktem politycznym.

Krzysztof M. Bednarski: Marx NLC (Noctilucent clouds — Obłoki srebrzyste),
aluminium,1978-2016, praca prezentowana na wystawie Późna polskość.
Formy narodowej tożsamości po 1989 roku w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie,
do 6.08.2017, reprodukcja dzięki uprzejmości artysty

Igor Omulecki: Maria Janion, 2002, praca prezentowana na wystawie Późna
polskość. Formy narodowej tożsamości po 1989 roku w CSW Zamek Ujazdowski
w Warszawie, do 6.08.2017, reprodukcja dzięki uprzejmości artysty

Do tej samej wizji – choć w nieco innej postaci – odwołuje się także prawica. Zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej.

Myślę, że katastrofa smoleńska była – tylko i aż – ostatecznym uzasadnieniem i potwierdzeniem narracji budowanej już od dawna. Gdzieś między retoryką Jarosława Kaczyńskiego a literaturą Jarosława Marka Rymkiewicza już pod koniec lat 90. formował się przecież język współczesnej polskiej prawicy – wręcz fanatycznie romantyczny. Weźmy choćby wyobrażenie o uświęcającej mocy śmierci politycznej, przeświadczenie, że trzeba przelać krew, by ustanowić wspólnotę. Rymkiewicz pisze o tym przez całą dekadę poprzedzającą katastrofę smoleńską, a Kaczyński w tym samym czasie czyta Carla Schmitta, gdzie znajduje zbliżone podpowiedzi. Nic dziwnego, że kiedy ostatecznie dochodzi do katastrofy, natychmiast zostaje ona przez prawicę uznana za fakt polityczny. Oto – jak czytamy w licznych prawicowych komentarzach – jest ofiara z krwi, wokół której można na nowo skonstruować polską polityczność. Ta retoryka okazuje się skuteczna, paradoksalnie ożywienie mitu klęski, porażki i ofiary przynosi polityczny triumf. PiS pracuje z romantyczną wyobraźnią i na tym buduje swój kapitał.

Dziś owocuje to zresztą zabawnym paradoksem. Spójrzmy, jak wygląda praktyka polityczna PiS-u po wygranych wyborach. Jarosława Kaczyńskiego interesuje przede wszystkim narażanie się na kolejne spektakularne porażki. Reprezentacja rządowa jedzie do Brukseli, tam w demokratycznym głosowaniu przegrywa 27:1, po czym jest z honorami witana na lotnisku – jakby odniosła ogromne zwycięstwo. Oto kolejny „moralny triumf ”… Można powiedzieć, że łatwo przegrywać, kiedy się przegrywa. Wtedy się mówi: przegraliśmy, ale słuszność moralna jest po naszej stronie. Znacznie trudniej grać rolę przegranego, kiedy coś się wygrało i trzeba po prostu rządzić. PiS chyba wciąż nie wie, jak sobie poradzić z tym dylematem.

Wydaje się, że dotykamy tu czegoś specyficznie polskiego. Obserwowany na Zachodzie zwrot konserwatywny odwołuje się do języka moralności – tyle że nikt poza Polską nie boi się wygrać. Donald Trump nie byłby dumny, gdyby przegrał. Nie bez powodu posługuje się hasłem: „Make America Great Again”.

Jest taka anegdota. Czesław Miłosz wykładał w USA i w jednej z uniwersyteckich bibliotek trafił na przełożoną na angielski historię literatury polskiej. Marginesy były zapisane komentarzami poprzednich czytelników: „karły udające olbrzymów”, „za mało ich bili”… Dla czytelnika anglosaskiego było to niezwykłe spotkanie z kulturą, dla której pożądanym doświadczeniem jest krańcowa klęska – na niej buduje się poczucie własnej wartości.

W części poświęconej analizie dyskursu prawicowego naszą uwagę zwróciły przypisy. Wydaje się, że warto byłoby się tu odwołać do książki Teatra polskie. Rok katastrofy Dariusza Kosińskiego. Pan jednak tego nie robi. Dlaczego?

Chyba z najprostszego powodu: nasze postawy są dość różne. I mimo całej, chyba wzajemnej, sympatii – nie do uzgodnienia. Mówiąc najprościej, wydaje mi się, że Kosiński kocha polski romantyzm miłością żywą i niezachwianą. Widać to nie tylko w Roku katastrofy, ale i w innych jego książkach, gdzie w gruncie rzeczy przedstawia historię teatru polskiego jako historię teatru romantycznego. Moja postawa jest bardziej ambiwalentna. Chętniej bym się z romantyzmem rozstał, niż go pielęgnował. Choć oczywiście wiem, że doświadczenie romantyczne jest dla polskiej kultury absolutnie centralne, fundujące, nie do ominięcia.

Kosiński wprowadza do naszego myślenia o polskiej kulturze romantycznej i postromantycznej nowe, ciekawe wątki, ale zarazem wyobraźnia romantyczna pozostaje u niego nadal podstawowym punktem odniesienia. Powiedziałbym, że to taki romantyczny rewizjonista– niby krytyk, ale lojalny wobec przedmiotu swej krytyki. Tymczasem ja sporą część swojej aktywności poświęciłem kulturze, która do polskiego romantyzmu nawet się nie odnosiła, bo zwyczajnie nic o nim nie wiedziała. Taki był sens projektu RE//MIX, który robiłem wspólnie z zespołem Komuny//Warszawa. Przez cztery lata przypominaliśmy różne klasyczne dzieła z historii awangardowego teatru, tańca i performansu. Chodziło między innymi o to, by pokazać, że można odnosić się do tradycji innych niż te najmocniej u nas obecne.

Awangarda jako lekarstwo na romantyzm?

Nie lekceważyłbym tej możliwości. Jasne, awangarda to w Polsce tradycja bardzo słaba, źle obecna w zbiorowej wyobraźni. Ale myślę, że można z niej wyciągać ciekawe rzeczy. Weźmy takiego Mirona Białoszewskiego: dobrze wiedział, jaka jest siła polskiego romantyzmu, bardzo świadomie nawiązywał do Mickiewicza, czytał Dziady, są z tego niezwykle ciekawe nagrania. Maria Janion go za to kochała. Zarazem intensywnie przerabiał romantyzm, wręcz go queerował. No i napisał bardzo nieromantyczny Pamiętnik z powstania warszawskiego. Używając kategorii Harolda Blooma, do których nawiązuję w swojej książce, można powiedzieć, że Białoszewski był „silnym poetą”, który w starciu ze swoim wybitnym przodkiem stosował jedyną sensowną strategię: przekłamywał dziedzictwo, do którego nawiązywał. Sądzę skądinąd, że Białoszewski był bodaj najwybitniejszym przedstawicielem tej epoki w historii polskiej kultury, w której mieliśmy największe szanse na skuteczne przepracowanie spadku romantycznego, czyli epoki między odwilżą a pierwszą „Solidarnością”, między 1956a 1980 rokiem.

Czyli jeśli romantyzm nam dolega, ratunku powinniśmy szukać w kulturze dojrzałego PRL-u?

Nie mam żadnej sympatii dla realnego socjalizmu, ale zarazem wiem, że po odwilży w polskiej kulturze wydarzyło się coś bardzo ciekawego. Niby był to czas, kiedy w teatrach znów grano romantyczną klasykę, ale zwykle grano ją ironicznie, z dystansem. Równocześnie władza zaczęła tolerować język modernizacyjny, awangardowe nurty kultury. Nie widzę dziś innego, równie istotnego zasobu inspiracji dla tych, którzy chcieliby sobie w końcu poradzić z romantyzmem.

Do problemu z romantyzmem odnosi się pan nie tylko w swojej książce, ale także jako współkurator wystawy Późna polskość prezentowanej w CSW Zamek Ujazdowski w Warszawie. Zestawia pan tam między innymi różne inscenizacje Dziadów z pracą Krzysztofa M. Bednarskiego– unoszącymi się w przestrzeni niczym obłoki, srebrnymi odlewami głowy Karola Marksa.

Tak, praca Krzysztofa wisi naprzeciw projekcji z krótkim fragmentem Dziadów – 12 improwizacji w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. To było dziwne, trudne, w pewien sposób nużące, lecz zarazem fascynujące przedstawienie, w którym Mickiewiczowski bohater nie był już ani romantycznym kochankiem, ani narodowym herosem, ale zmęczonym melancholikiem, niemal zasypiającym na oczach widzów. Dziady Grzegorzewskiego, zaledwie kilka lat późniejsze od filmowej wersji Tadeusza Konwickiego (którą też we fragmencie przywołujemy na wystawie), pochodziły już z nowego świata – świata rozrzedzonych tradycji oraz płynnych tożsamości. Można by powiedzieć: ze świata po upadku utopii, świata, w którym ostatecznie ogłoszono krach idei marksistowskich i triumf liberalnej demokracji. Oczywiście Marks szybko powrócił, ale trochę tak jak Mickiewicz – już jako widmo. Jacques Derrida napisał słynną książkę pod takim właśnie tytułem: Widma Marksa, z silną sugestią, żeby zobaczyć w tym myślicielu mesjańskiego proroka „nieredukowalnej sprawiedliwości”. Mówiliśmy już o tym, że Maria Janion przez całe dekady próbowała zrymować romantyzm z marksizmem. Na wystawie chciałem pokazać, że ten projekt wciąż nam towarzyszy – choć w zdeformowanej, nie do końca czytelnej postaci. To jedna z wielu form „pośmiertnego życia romantyzm”.

 

TOMASZ PLATA

dziekan Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie, kurator wystaw (ostatnio Późna polskość w CSW Zamek Ujazdowski) i działań performatywnych (m.in. projekty RE//MIX, My, mieszczanie oraz Mikroteatr zrealizowane wspólnie z Komuną//Warszawa). Jego najnowsza książka Pośmiertne życie romantyzmu ukazała się nakładem Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego i Akademii Teatralnej w Warszawie.

 

JAN KAROW I PIOTR PIOTROWICZ

 

są studentami Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie.

Ten serwis korzysta z cookies Polityka prywatności